Buongiorno – echa mojej włoskiej przygody
Dzień pierwszy
Piątek, 6 kwietnia, godzina za piętnaście czwarta, dziedziniec Młodzieżowego Domu Kultury w Słupsku oraz my. Tak właśnie rozpoczęła się nasza niesamowita włoska przygoda, jednak zacznę od początku. W ramach współpracy z Accademia della Chitarra grupa uczniów z naszego MDK-u miała ogromną przyjemność uczestniczyć w wymianie muzycznej do pięknej Toskanii. Słupską ekipę tworzyły cztery gitarzystki, trzy wokalistki, wiolonczelistka, pianista oraz ja w roli - rzecz jasna – reportera (a także tamburynisty, sic!!!). Pod bacznym okiem opiekunów, którymi byli: Pani Violetta Wójcik, Pani Wioletta Szanel, Pan Zbigniew Bałbatun oraz Pan Krzysztof Plebanek, o godzinie 4 wyruszyliśmy w kierunku Gdańska. Wszyscy nieco zaspani, ale jednocześnie bardzo podekscytowani
wyczekiwaliśmy dotarcia na lotnisko. W okolicach 6.00 byliśmy na miejscu i udaliśmy się do przemiłej pani, która oznaczyła nasze bagaże. Ponieważ mieliśmy jeszcze chwilę czasu, na spokojnie zjedliśmy swoje śniadania, po czym udaliśmy się na odprawę. Po dłuższej chwili wszyscy byliśmy już po drugiej stronie, gdzie po przejściu przez sklep (swoją drogą bardzo chytry pomysł, taka pułapka na pasażerów) dotarliśmy do wyjścia na pasy startowe. O 7:15 siedzieliśmy już w samolocie, a o 7:25 wystartowaliśmy. Mimo tego, że byliśmy pousadzani w różnych miejscach samolotu, udało mi się zamienić miejscem, aby siedzieć obok mojej ukochanej - to moja pierwsza podróż samolotem, wiec było to dla mnie bardzo ważne przeżycie i ogromnie się cieszyłem, iż udało się nam być obok siebie. Po około dwugodzinnym locie szczęśliwie wylądowaliśmy na lotnisku w Pizie. Tam bardzo energicznie i ciepło przywitali nas Andrea oraz Sylvia. Nasze walizki z Andreą pojechały do akademii, a my podążając za Sylvią udaliśmy się na zwiedzanie tego przepięknego włoskiego miasta. Piza leży nad rzeką Arno i szczyci się jedną z najbardziej znanych budowli świata – krzywą wieżą, którą odwiedza rocznie ok. 10 mln turystów!!! Pogoda zdecydowanie nam dopisała, było słonecznie i wyjątkowo ciepło. Nie obyło się oczywiście bez obejrzenia krzywej wieży, która w istocie jest dzwonnicą katedralną, wpisaną na listę światowego dziedzictwa UNESCO, a położona jest na Piazza dei Miracoli (Plac Cudów). Po zrobieniu kilku wspólnych zdjęć, mieliśmy godzinę wolnego czasu. Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy z Basią nie poszli na przepyszne cappuccino, a potem świetne lody. Zabawnym zdarzeniem dla mnie w Pizie byli sprzedawcy, którzy chodząc ze swoim asortymentem w rękach za wszelką cenę chcieli sprzedać wszelkiego rodzaju akcesoria turystom. Kiedy czas wolny dobiegł końca, skierowaliśmy się ku stacji kolejowej. I tu wpadłem - zostałem zauroczony włoskimi uliczkami, budynkami oraz roślinnością, było po prostu pięknie! Pociągiem przetransportowaliśmy się do kolejnego urokliwego miasta Pontedery. Położone jest ono w prowincji Piza, liczy około 26 tys. Mieszkańców, jest główną siedziba koncernu Piaggio (genialne skutery), a ciekawostka dla nas jest to, że w tym mieście zmarł Jerzy Grotowski – nasz znany polski reżyser i znawca teatru. Po około dziesięciominutowej drodze dotarliśmy do akademii. Po wejściu zobaczyliśmy pianino i nie czekając na nic zaczęliśmy grać oraz śpiewać. Oczywiście nasze kultowe polskie piosenki, które, jak mniemam, podobały się Andrei, ponieważ chciał abyśmy śpiewali więcej, więcej i więcej. Zanim się obejrzeliśmy, do akademii przybyli nasi włoscy przyjaciele. Dołączyli się do naszego śpiewania, lecz rzecz jasna musieliśmy zmienić repertuar na angielski. Kiedy skończyliśmy, usiedliśmy razem aby się poznać, oraz dowiedzieć, kto będzie z kim mieszkał. Kiedy wszystko było już wiadome, dowiedzieliśmy się o kolejnej niespodziance - zwiedzaniu muzeum skuterów Piaggo. Tam pani opowiadała nam historię powstania całej marki, a następnie oprowadzała pokazując i opowiadając o poszczególnych modelach. Spędziliśmy tam około godziny, po czym wróciliśmy do akademii. Już po tak krótkim spędzonym razem czasie nawiązaliśmy kontakt z włoskimi przyjaciółmi i bardzo chętnie rozmawialiśmy na temat różnicy pomiędzy Polską a Włochami. Z akademii zabraliśmy nasze walizki i każdy udał się wraz z włoskim opiekunem do jego domu. Poszczęściło mi się, ponieważ jako jedyni z Kacprem mieszkaliśmy w jednym domu razem. Davide, który się nami opiekował mieszkał w mieście oddalonym godzinę drogi od Pontedery, więc podczas podróży mieliśmy okazję podziwiać zapierające dech w piersiach krajobrazy. Kiedy już dotarliśmy na miejsce i odłożyliśmy swoje rzeczy przyszedł czas na kolację, i to nie byle jaką kolację. Zostaliśmy przyjęci tak, jakbyśmy byli członkami rodziny. Zjedliśmy więc przepyszny makaron, potem steki z grilla a na koniec ciasto. Wszystko było niesamowicie pyszne, a atmosfera w domu bardzo przyjazna. Spędziliśmy przy stole naprawdę sporo czasu rozmawiając oraz śmiejąc się, ponieważ nasi włoscy przyjaciele robili to bardzo często, zarażając tym również nas. Pierwszy dzień w Toskanii był bardzo długi i wyczerpujący, ale zrobił na mnie ogromne wrażenie. Nie mogąc doczekać się następnego dnia położyłem się spać, myśląc o tym, co jeszcze zaskoczy mnie w tym pięknym kraju.
*************
Dzień drugi
To była dość długa noc. Natłok myśli, podekscytowanie, nowe miejsce, szczekający w nocy pies-wilk (tak, nasi włoscy przyjaciele mieli w domu mieszańca psa z wilkiem, aczkolwiek Greace, bo tak się nazywała, była bardzo milutka i słodziutka) to wszystko sprawiło, iż zaśnięcie zajęło mi sporo czasu. Kiedy już w końcu zasnąłem okazało się, że za niedługi czas trzeba wstawać. O godzinie 7:30 zeszliśmy z Kacprem do kuchni na wspólne śniadanie. Okazało się, że we Włoszech wygląda ono zupełnie inaczej niż w naszym kraju. Nie dość, że jest ono bardzo małe, to do tego zupełnie na słodko. Na nas czekały słodkie rogaliki, dużo ciastek i oczywiście bardzo intensywna i aromatyczna kawa. Pierwsze co przyszło mi na myśl, kiedy zobaczyłem te wszystkie słodkości, to to, iż jest to raj dla każdego dziecka. Bo któż z nas nie marzył w dzieciństwie o łakociach od samego rana. Jest jeszcze jedna rzecz, o której grzechem byłoby nie wspomnieć. Pomarańcze, i to nie byle jakie. Były to najlepsze pomarańcze, jakie kiedykolwiek w życiu jadłem. Idealnie zbilansowane pomiędzy słodkością a kwasowością i niesamowicie czerwone w środku, po prostu coś wspaniałego (ja osobiście jestem smakoszem cytrusów, więc był to raj dla mojego podniebienia). Około godziny 8:45 wyruszyliśmy w drogę do Pontedery. Kolejny raz nie mogłem oderwać wzroku od niesamowitego krajobrazu. Góry zapierały dech w piersiach, wgniatały człowieka w fotel samochodowy, a okoliczne wioski były bardzo urokliwe i tworzyły bardzo osobliwy klimat. Podczas drogi Davide opowiadał nam o swoim kraju i zasypywał nas ciekawostkami związanymi z jego ukochaną miejscowością Lukką. Zanim się obejrzeliśmy, była już godzina 10, a my byliśmy na miejscu. Nie poszliśmy jednak prosto do akademii. Wręcz przeciwnie, bo w drugim kierunku, udaliśmy się do swego rodzaju kawiarni na spume. Był to włoski napój o specyficznym, bardzo smacznym słodkim smaku, który, jak się dowiedzieliśmy, doda nam siły. Po tym nie zatrzymując się już nigdzie powędrowaliśmy prosto do naszego celu. W akademii rozpoczęły się próby. Ze sceny dochodziły dźwięki pięknego śpiewu naszych wokalistek, oraz równie doskonałego akompaniamentu, którym zajmował się Pan Krzysztof. W salach obok natomiast gitarzyści stroili swoje gitary, oraz przygotowywali się do próby. Nie można zapomnieć oczywiście o naszej wiolonczelistce, która również dostrajała swój instrument. Ogólnie rzecz biorąc było bardzo muzycznie oraz wesoło, lecz myślę, że każdy miał w głowie jedno: wieczorny koncert. Wszyscy bardzo zaangażowani chcieli dopracować każdy szczegół, aby zaprezentować siebie oraz nasz Młodzieżowy Dom Kultury z jak najlepszej strony. Dla mnie również znalazło się zadanie, w przerwach między próbami gry na tamburynie, musiałem spisać wszystkich wykonawców i prezentowane przez nich utwory. Próby trwały aż do godziny 13:30. Gdy się jednak skończyły, wszyscy razem z naszymi włoskimi przyjaciółmi udaliśmy się po pizzę (bo co innego moglibyśmy jeść będąc we Włoszech). Kiedy na nią czekaliśmy, padł pomysł abym poprowadził wieczorny koncert. Nie ukrywam, że w pierwszej chwili troszkę się tego przestraszyłem ze względu na to, iż nigdy nie prowadziłem imprezy w obcym języku, lecz po kilku sekundach pomyślałem, że jest to świetny pomysł a także kolejne nowe doświadczenie. Wpadliśmy również na pewną myśl – swego rodzaju gag, którym chcieliśmy rozśmieszyć widownię, lecz o nim za chwilę. Kiedy pizza była już gotowa poszliśmy zjeść ją do ogrodu przy akademii. Było to bardzo, ale to bardzo magiczne miejsce. Bajeczna roślinność, a do tego stawek, w którym pływały kolorowe ryby. Było to miejsce, które spokojnie wybrałbym na bardzo romantyczne spotkanie, ponieważ jak już powiedziałem, miało w sobie swego rodzaju magię. Kiedy już zjedliśmy, skierowaliśmy się z powrotem do akademii i ze swego rodzaju bólem w sercu opuściliśmy to niesamowite miejsce. Okazało się, że o 15:30 dzieci mają próbę swojej orkiestry. Pooglądaliśmy, jak dzieciaki z wielką determinacją próbują coraz lepiej grać na swych instrumentach, a potem udaliśmy się na lody. Zauważyłem jedną rzecz: we Włoszech są one cholernie smaczne, a co więcej - ich porcje są naprawdę duże! Kiedy wszyscy zjedli, przyszedł czas na powrót do domu, aby się odświeżyć i przebrać na koncert. Podróż do domku, szybki prysznic, skok w eleganckie ciuchy i oczywiście obiadokolacja. Kolejny raz mieliśmy ogromną przyjemność jeść świetny makaron i pizzę. Czas jednak biegł bardzo szybko i znów wyruszyliśmy w drogę. Koncert zaczynał się o godzinie 21:30. Rozpoczęli go pan Andrea oraz Luigi (Dyrektor Akademii). Po nich przyszła pora na nasz żart. Polegał on na tym, że w momencie, gdy dostałem sygnał, wyszedłem na środek i przywitałem gości. Zrobiłem to jednak oczywiście po polsku, co więcej - wygłosiłem dosyć sporą i energiczną mowę. Z każdym moim słowem ludzie byli coraz bardziej skonsternowani, a gdy zaczynałem mówić coraz szybciej i szybciej zaczynali się podśmiechiwać. W końcu, kiedy moja szybkość powoli dochodziła do granic, wszyscy wybuchli śmiechem. Uznałem to za idealny moment do zakończenia tego małego performensu. Zapytałem publiczność już po angielsku, czy mówi po polsku, a gdy okazało się, że nie, zawołałem Federice, która przetłumaczyła widzom moją mowę (Federica wiedziała, co takiego mówiłem, ponieważ wcześniej dostała to, co mniej więcej powiem, w języku oczywiście angielskim) Nie była to jednak jedyna niespodzianka, ponieważ aby jeszcze troszkę urozmaicić naszą konferansjerkę nauczyłem się jednej zapowiedzi po włosku, a Federica po polsku, po czym do końca mówiliśmy już po angielsku. Sam koncert był niesamowity. Wszyscy wykonawcy zaprezentowali się z naprawdę bardzo dobrej strony i pokazali naszą polską siłę młodych zdolnych ludzi. Wywnioskować to było można również z reakcji publiczności, która z wielką ochotą i energią oklaskami dziękowała za koncert. Mieliśmy jednak jeszcze pewnego asa w rękawie. Włoską piosenkę, którą na koniec zaśpiewaliśmy wszyscy razem. Kiedy emocje już trochę opadły, wszyscy włosko-polską grupą pojechaliśmy do restauracji. Tam w bardzo miłej atmosferze jeszcze bardziej zawiązaliśmy międzynarodowe więzi. Około godziny pierwszej w nocy opuściliśmy to miejsce i kolejny już tego dnia raz wyruszyliśmy w podróż do domu. Dotarliśmy myślę jakoś około 2:20, wzięliśmy szybki prysznic i dosłownie padliśmy do łóżek. Czekała nas, krótka noc ponieważ następnego dnia mieliśmy być w akademii już o 9.00. Nie czekając więc ani chwili zamknąłem oczy i czekałem na to, co wydarzy się podczas ostatniego dnia naszej wymiany….
*************
Dzień trzeci
No i stało się, po bardzo krótkiej nocy przyszedł czas na ostatni dzień naszej wymiany. Bardzo wcześnie, bo już o 7:30 zeszliśmy z Kacprem na szybkie, słodkie śniadanie, po czym wyruszyliśmy w drogę. Około godziny 9:00 dotarliśmy do akademii, gdzie trwała próba naszych włoskich przyjaciół. Postanowiliśmy więc jakoś spożytkować ten czas i udać się na spacer urokliwymi uliczkami Pontedery. Dotarliśmy do pewnego parku, i pod wpływem chwili przyszedł nam do głowy spontaniczny pomysł, zaczęliśmy śpiewać. Jedna z osób miała przy sobie nawet przenośny głośnik, który bardzo nam się przydał. Na ulicach nie było zbyt wielu ludzi, zapewne było to spowodowane dosyć wczesną godziną. Ci, którzy jednak nas mijali, reagowali bardzo pozytywnie, co bardzo nas cieszyło, ponieważ śpiewaliśmy rzecz jasna polskie piosenki. Spędziliśmy tak około pół godziny, po czym wróciliśmy na deptak przed akademią. Pogoda bardzo nam dopisywała. Siedzieliśmy więc na placu w centrum miasta łapiąc promienie słońca i oczywiście śpiewając. W pewnym momencie dołączyli do nas nasi nauczyciele i, śmiejąc się, powiedzieli abyśmy wzięli instrumenty i poszli pośpiewać na ulicę. Nam dwa raz powtarzać nie trzeba, więc tak też zrobiliśmy. Całą grupą powędrowaliśmy na główną ulicę naszego pięknego włoskiego miasta i zaczęliśmy grać oraz śpiewać. Przydał nam się również mój ukochany kapelusz … Pośpiewaliśmy kilka polskich piosenek, które bardzo przypadły do gustu przechodniom. Po naszym "występie" wszyscy bardzo zgłodnieliśmy. Ewidentnie nadeszła pora na lunch, więc nie czekając na nic około godziny 13:30 poszliśmy do pobliskiej restauracji na, rzecz jasna - PIZZĘ. Była przepyszna mimo, że idealna w swojej prostocie. Ponieważ czas nas gonił, najedzeni i szczęśliwi udaliśmy się z powrotem do akademii. Tam mieliśmy chwilę czasu na odpoczynek, który był nam zdecydowanie potrzebny po tak intensywnych dniach. Wszytko co dobre jednak szybko się kończy, tak i nasz odpoczynek dobiegł końca. Udaliśmy się więc do miejsca, gdzie odbywał się nasz plenerowy koncert. Scena znajdowała się w samiutkim centrum głównej ulicy Pontedery. Tak jak o godzinie 12.00 nie było tam praktycznie nikogo, tak w granicach godziny 16 było tam tyle ludzi, że czasami nie dało się przejść. Koncert rozpoczynał się o godzinie 17:00. Z powodu pogody, która nieoczekiwanie się zmieniła i nie mieliśmy pewności, czy za chwilę nie zacznie padać, musieliśmy zmienić kolejność wykonywanych utworów. Według pierwszego planu - jako pierwsi ze swym repertuarem mieli zaprezentować się nasi włoscy przyjaciele, a my zaraz po nich. Uznaliśmy jednak, iż z powodu na to, że matka natura jest nieprzewidywalna, lepiej będzie, kiedy na zmianę z włoskimi wykonawcami będą występować polscy. Na szczęście deszcz nie przyszedł i udało nam się zaprezentować cały repertuar. Taka formuła koncertu była bardzo ciekawa. Oprócz ludzi siedzących na widowni, znalazło się bardzo wiele osób, które po prostu przechadzały się po mieście i wszyscy zatrzymywali się, aby posłuchać muzyki. Do mnie osobiście bardzo przemawia taka forma koncertu. Myślę również, że i wokalistom oraz gitarzystom występowało się bardzo dobrze. Można by było rzec, że jakikolwiek stres poszedł w niepamięć. Po koncercie zostaliśmy zaproszenia na pożegnalną pizzę. Spędziliśmy wspaniałe dwie godziny, jedząc przepyszne dania, a także dyskutując z naszymi włoskimi przyjaciółmi. Mimo faktu, iż znaliśmy się dopiero niecałe trzy dni, zawiązała się między nami pewnego rodzaju więź. Wszystkim bardzo dobrze się rozmawiało, lecz w końcu nastał ten moment w, którym musieliśmy wracać do domu. Dla mnie i Kacpra jednak ten "powrót do domu" był nim tylko z nazwy. Davide od samego początku naszego pobytu bardzo chciał pokazać nam swoje miasto, a ponieważ wcześniej nie było na to czasu, wybraliśmy się tam zaraz po pizzy, czyli w okolicach godziny 22. Lukka okazała się przecudownym miastem. Bardzo malowniczym, oraz urokliwym. Byliśmy zachwyceni uliczkami oraz placami, które się tam znajdowały. Fakt, że było ciemno dodawał jeszcze więcej uroku temu miejscu. Ogromną ciekawostką jest to, że znajduje się tam aż sto kościołów mimo tego, iż nie jest to zbyt duże miasto. Niestety, wszystko co dobre szybko się kończy, tak też i nasza wycieczka musiała się zakończyć. Wróciliśmy więc do domu i około godziny 2.00 wzięliśmy prysznic, spakowaliśmy ostatnie rzeczy i położyliśmy się spać. Było mi bardzo smutno, że był to ostatni dzień naszej wymiany. Mimo tego, że trwała ona tylko trzy dni, bardzo polubiłem naszych włoskich przyjaciół i można by rzec, że się z nimi związałem no i oczywiście zakochałem się we Włoszech. „Nic nie może przecież wiecznie trwać” jak mówią słowa piosenki. Ze smutkiem więc pogrążyliśmy się w ostatni sen we Włoszech. Podsumowując cały wyjazd, jestem ogromnie szczęśliwy, że udało mi się tam być. Było to niesamowite przeżycie, którego nigdy nie zapomnę. Nowe znajomości, poznanie nowej kultury, spróbowanie pysznego jedzenia, zwiedzanie pięknych miejsc oraz oczywiście cieszenie się z muzyki to elementy, które przewodziły nam przez cały wyjazd. Mam ogromną nadzieję, że współpraca pomiędzy naszymi dwiema placówkami będzie trwała w najlepsze i z niecierpliwością czekam na przyjazd Włochów w maju do naszego - równie pięknego – Słupska .
Adam Poboży